
Tak, w końcu mogę to powiedzieć – wróciłam do dobrego (dla mnie) odżywiania. Było ciężko, wiele razy ponosiłam porażkę, ale od prawie 4 tygodni jestem “czysta” Powtórzę więc po raz kolejny to, o czym tak często czytacie nie tylko na moim blogu i w moich social media, ale również na innych portalach – upadnij, powstań, popraw koronę i zasuwaj dalej! Jasne, z każdą kolejną porażką traci się odrobinę wiary w siebie, ale i każdy kolejny krok postawiony zaraz po powstaniu przybliża do celu. Wstajemy silniejsi. W końcu się uda, tylko w to wierz i cały czas miej cel przed oczami!
Po takiej przerwie potrzebowałam naprawdę całej masy motywacji i jeszcze więcej silnej woli, ale kurczę – jaka byłaby ze mnie za fitblogerka, motywatorka i trenerka, jeśli nie potrafiłabym ogarnąć własnej miski? No to ogarnęłam. I w końcu czuję się tak, jak lubię. Choć do wyglądu mogłabym się przyczepić. I to sporo.
Przez cały okres mojego załamania niestety sporo przytyłam. Od czasu, kiedy zaczęłam ćwiczyć regularnie (czyli jakieś 5 lat temu), nie miałam takiej przerwy. Poza tym organizm był młodszy i o wiele lepiej radził sobie z usuwaniem toksyn, spalaniem tłuszczu, lepiej reagował na bodźce dietetyczne i treningowe, miałam lepszą przemianę materii. W chwili, kiedy w końcu spojrzałam na siebie krytycznie, zauważyłam cellulit w stadium, jakie widywałam tylko na zdjęciach z internetu. Był nie tylko na pośladkach, ale i na całych udach (pisząc “całych” mam na myśli naprawdę całe – przód, tył, wewnętrzną i zewnętrzną część). W sumie nie tylko na udach, ale i na brzuchu i ramionach – tragedia! Nigdy wcześniej nie byłam w takim stanie. Moje ciało było jedną wielką trzęsącą się galaretą. Dziwię się, że nie jestem rozwódką, ale widocznie mąż jednak we mnie wierzył
Nie dopinałam spodenek, które wcześniej były na mnie luźne. Mogłam zapomnieć o spódnicach z wysokim stanem. Nawet niektóre legginsy nie chciały przejść w biodrach i nie było to winą/zasługą przysiadów, bo przez jakiś czas ich nie robiłam. Ważyłam więcej niż kiedykolwiek w całym życiu. Wszędzie fałdki i wałki… Jak u ludzika Michelin
Myślę, że teraz już nie dostałabym angażu w reklamie opon, choć przede mną wciąż jeszcze trochę pracy zanim będę wyglądać tak, jak chociażby latem. Ale jestem na dobrej drodze i wiem, że teraz już dam radę.
Kiedy osiągnę swój cel, wstawię Wam zdjęcia porównawcze (aczkolwiek te robione “przed” były mocno przypadkowe, bo nie myślałam wcześniej o publikacji takiego porównania). Będzie też tabela wymiarów, choć po raz pierwszy mierzyłam się niespełna tydzień temu. Planuję jednak robić to systematycznie co 7 dni, to jedna z tych rzeczy, które pomagają mi wytrwać.
Bo niestety efekty nie przychodzą z dnia na dzień, chociażbym nie wiadomo jak się starała. I dopiero teraz tak naprawdę rozumiem ludzi, którzy załamują się, że po tygodniu superdiety i treningów wykonanych na 100% nie znikają wałeczki i cellulit. Mnie też to dopadło i rzucałam wszystko w cholerę, bo nie byłam w stanie sobie przetłumaczyć, że nie stało się to przez jedną tylko noc. Dopiero kiedy głos rozsądku przemówił naprawdę donośnie, udało się.
Dlatego jeszcze raz powtórzę – porażki nie są złe, o ile wynosimy z nich lekcje zamiast się poddawać. Stay strong!