Tak, w końcu mogę to powiedzieć – wróciłam do dobrego (dla mnie) odżywiania. Było ciężko, wiele razy ponosiłam porażkę, ale od prawie 4 tygodni jestem “czysta” 😉 Powtórzę więc po raz kolejny to, o czym tak często czytacie nie tylko na moim blogu i w moich social media, ale również na innych portalach – upadnij, powstań, popraw koronę i zasuwaj dalej! Jasne, z każdą kolejną porażką traci się odrobinę wiary w siebie, ale i każdy kolejny krok postawiony zaraz po powstaniu przybliża do celu. Wstajemy silniejsi. W końcu się uda, tylko w to wierz i cały czas miej cel przed oczami!
Po takiej przerwie potrzebowałam naprawdę całej masy motywacji i jeszcze więcej silnej woli, ale kurczę – jaka byłaby ze mnie za fitblogerka, motywatorka i trenerka, jeśli nie potrafiłabym ogarnąć własnej miski? No to ogarnęłam. I w końcu czuję się tak, jak lubię. Choć do wyglądu mogłabym się przyczepić. I to sporo.
Przez cały okres mojego załamania niestety sporo przytyłam. Od czasu, kiedy zaczęłam ćwiczyć regularnie (czyli jakieś 5 lat temu), nie miałam takiej przerwy. Poza tym organizm był młodszy i o wiele lepiej radził sobie z usuwaniem toksyn, spalaniem tłuszczu, lepiej reagował na bodźce dietetyczne i treningowe, miałam lepszą przemianę materii. W chwili, kiedy w końcu spojrzałam na siebie krytycznie, zauważyłam cellulit w stadium, jakie widywałam tylko na zdjęciach z internetu. Był nie tylko na pośladkach, ale i na całych udach (pisząc “całych” mam na myśli naprawdę całe – przód, tył, wewnętrzną i zewnętrzną część). W sumie nie tylko na udach, ale i na brzuchu i ramionach – tragedia! Nigdy wcześniej nie byłam w takim stanie. Moje ciało było jedną wielką trzęsącą się galaretą. Dziwię się, że nie jestem rozwódką, ale widocznie mąż jednak we mnie wierzył 😛
Nie dopinałam spodenek, które wcześniej były na mnie luźne. Mogłam zapomnieć o spódnicach z wysokim stanem. Nawet niektóre legginsy nie chciały przejść w biodrach i nie było to winą/zasługą przysiadów, bo przez jakiś czas ich nie robiłam. Ważyłam więcej niż kiedykolwiek w całym życiu. Wszędzie fałdki i wałki… Jak u ludzika Michelin 😀
Myślę, że teraz już nie dostałabym angażu w reklamie opon, choć przede mną wciąż jeszcze trochę pracy zanim będę wyglądać tak, jak chociażby latem. Ale jestem na dobrej drodze i wiem, że teraz już dam radę.
Kiedy osiągnę swój cel, wstawię Wam zdjęcia porównawcze (aczkolwiek te robione “przed” były mocno przypadkowe, bo nie myślałam wcześniej o publikacji takiego porównania). Będzie też tabela wymiarów, choć po raz pierwszy mierzyłam się niespełna tydzień temu. Planuję jednak robić to systematycznie co 7 dni, to jedna z tych rzeczy, które pomagają mi wytrwać.
Bo niestety efekty nie przychodzą z dnia na dzień, chociażbym nie wiadomo jak się starała. I dopiero teraz tak naprawdę rozumiem ludzi, którzy załamują się, że po tygodniu superdiety i treningów wykonanych na 100% nie znikają wałeczki i cellulit. Mnie też to dopadło i rzucałam wszystko w cholerę, bo nie byłam w stanie sobie przetłumaczyć, że nie stało się to przez jedną tylko noc. Dopiero kiedy głos rozsądku przemówił naprawdę donośnie, udało się.
Dlatego jeszcze raz powtórzę – porażki nie są złe, o ile wynosimy z nich lekcje zamiast się poddawać. Stay strong! 🙂